Głośny film „Sala samobójców. Hejter” w reżyserii Jana Komasy zdobył główną nagrodę w prestiżowym Tribeca Film Festival w sekcji „międzynarodowy konkurs narracyjny”. Obraz, którego autorem zdjęć jest koninianin Radek Ładczuk, jest pierwszym polskim filmem, który trafił do konkursu głównego zdobywając jeszcze główną nagrodę. Niedawno mieliśmy okazję porozmawiać z operatorem filmowym pochodzącym z Konina, który cały czas pracuje też z zagranicznymi artystami.
– Rozmawialiśmy kilka lat temu przy okazji „Sali samobójców” w reżyserii Jana Komasy. W tym roku premierę miała druga część, czyli „Hejter”. Jesteś autorem zdjęć obu. Niestety, ten ostatni wszedł do kin tuż przed ogłoszeniem stanu epidemicznego w naszym kraju i kina trzeba było zamknąć. Widzowie mogą teraz „Hejtera” obejrzeć tylko w internecie. Jak Ty patrzysz na to, jako współtwórca?
– Jest to dla mnie bardzo smutna rzecz. Ten film kosztował nas prawie 2 lata pracy, więc kiedy potem trafia do kin, masz nadzieję na rezonans z publicznością. Tym bardziej, że film jest bardzo współczesny i bliski życia, nawiązujący do tego, co się wokół nas dzieje. Mieliśmy więc nadzieję, że wywoła dyskusję, poruszy i zaszokuje. I to się nie wydarzyło, bo rozmowy o tym filmie zostały przykryte czymś, co nas w tym momencie przeraża. Tworzymy po to, żeby uruchomić dyskusję. Przynajmniej ja tak mam – lubię, żeby moje filmy dotykały społeczeństwa.
– Z drugiej strony film już teraz można obejrzeć w internecie, czyli u siebie w domu, gdzie też możemy go przeżyć. Może nawet mocniej niż w dużej sali kinowej, w której niektóre wątki mogą nam umknąć.
– Cała kultura cierpi na tym, że po prostu zniknęła. Nikt w tym momencie nie rozmawia zainspirowany muzyką czy filmami. Nie ma na to żadnej przestrzeni, więc sztuka, która często ma funkcję dialogu ze społeczeństwem, zeszła na drugi plan, do domów. A w nich odbywają się tylko rozmowy rodzinne. To oczywiście jest pozytywne, ale brakuje wymiany poglądów między jedną a drugą rodziną. Pandemii koronawirusa nie jest nic w stanie przebić. I słusznie. Wszyscy się teraz zamartwiają.
– Czy współpraca z Janem Komasą przy „Hejterze” wyglądała inaczej niż przy pierwszej „Sali samobójców”? Po kilku latach, Ty na pewno jesteś innym człowiekiem, Jan Komasa też.
– Niby tak, ale z drugiej strony ciągle jesteśmy tacy sami. Nawet zdobywając już doświadczenie życiowe, mimo wszystko w wielu procentach jesteśmy tymi samymi ludźmi. Obaj filmowo znacznie dojrzeliśmy. Każdy z nas w międzyczasie robił inne filmy. Praca przy „Hejterze” była bardzo twórcza. Bardzo lubię pracować z Jaśkiem. Jego sposób podejścia do kina, jak motywuje współpracowników, żeby wytworzyć coś nowego, żeby zinterpretować tę rzeczywistość, jest bardzo pasjonujący. Ponownie zafascynowaliśmy się młodszym pokoleniem, choć trochę starszym niż w przypadku naszego pierwszego filmu. Bardziej inspirowaliśmy się też internetem niż życiem samym w sobie. Sprawdzaliśmy, jak ktoś reaguje na hejt, jak rezonuje z polityką. „Hejter”, tak jak „Sala samobójców”, bardzo długo czekał na uruchomienie produkcji, bo ponad rok. Mieliśmy więc sporo czasu na obserwację życia.
– Kiedy szykujesz się do pracy nad filmem, jako operator, od razu patrzysz na scenariusz obrazami?
– Najprościej mówiąc, czytam scenariusz emocjami. Są takie, które do mnie trafiają, bo są pisane przez bohatera. Jeśli mogę się z nim zidentyfikować, nawet gdy jest negatywną postacią, to jest tekst, przy którym mogę pracować w pełni, oddać siebie. Jasiek ma talent i jego teksty bardzo do mnie przemawiają. Zawsze drążą tematy społeczne, analizują, co się dzieje wokół nas, w jakimś sensie też wyprzedzają tę rzeczywistość. Po zakończeniu zdjęć do „Hejtera” był zamach na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. A my dosłownie trzy tygodnie wcześniej nakręciliśmy zamach na naszego kandydata na prezydenta (przyp. red. – w tej roli Maciej Stuhr). Było wiele elementów podobnych – zginął człowiek, który był obiektem hejtu. To co się wydarzyło, nas przeraziło. Czytam więc scenariusze głównie emocjami i staram się zrozumieć świat, w którym się to dzieje i, które zbudują warstwę wizualną. Po przeczytaniu „Hejtera” pomyślałem, że to jest kino noir, czarno-białe. Potem był taki gatunek, jak neo-noir, i filmy „Blade Runner” czy „Taksówkarz”. Zacząłem więc je sobie przypominać, oglądać pewne kody barwne, które tam zastosowano. Szczególnie w tym pierwszym filmie. Kiedy spotkałem się z Jaśkiem, mówiłem mu o tych dużych kontrastach, czerni, o ciemniejszych ulicach. Wiadomo, że budujemy sobie wyobrażenie, a później stykamy się z rzeczywistością, która bardzo ogranicza. Że to nie jest Chicago, Nowy Jork tylko Warszawa, która wygląda inaczej. Są też ograniczenia budżetowe i wielu rzeczy nie można zrobić, ale mam poczucie, że w przypadku naszego filmu ten kompromis artystyczny został bardzo dobrze przepracowany, jeśli chodzi o warstwę wizualną, i jestem z niego zadowolony.
– Jan Komasa jest otwarty na sugestie, propozycje?
– Jest człowiekiem, który totalnie inspiruje współpracowników. Ma silną wizję, ale daje też olbrzymią wolność. W którymś momencie na planie jest głównie skupiony na pracy z aktorami. Omawiamy pewne rzeczy inscenizacyjne, natomiast jako operator mam dużą wolność. Czuję, że to kreatywna współpraca, a nie robienie pod dyktando. Oczywiście jest to wizja Jaśka. Mam jednak taki komfort, że kiedy z nim pracuję, bardzo mnie inspiruje. Jest też osobą szukającą. To nie jest ktoś, kto przychodzi i wie, że to będzie dokładnie tak wyglądać.
– Nad jakim filmem obecnie pracujesz? Kiedy ostatnio się kontaktowaliśmy, byłeś w Kolumbii na zdjęciach.
– Pracowałem tam nad koprodukcją izraelsko-polsko-kolumbijsko-argentyńską. To film izraelskiego reżysera Leona Prudovsky’ego, który urodził się w Rosji, wychował w Izraelu, a teraz mieszka w Paryżu. Wszystko było więc bardzo międzynarodowe. Poza tym, sam scenariusz jest bardzo wdzięczny i ciekawy do zrobienia. To czarna komedia, a właściwie dramat z elementami komediowymi. Mamy tutaj do czynienia z takim wewnętrznym śmiechem. Opowiada historię dwóch starszych osób. Jedną z nich jest polski Żyd, który ocalał z Holokaustu, ale stracił w nim całą rodzinę. Osiedlił się w Ameryce południowej, w starym domu, dokładnie nie wiadomo w jakiej miejscowości. Pewnego dnia, po sąsiedzku wprowadza się Niemiec. I od tego czasu dzieli ich płot. Myślę, że jest to uniwersalny temat, który można przypasować do wielu współczesnych historii, bo taki mur jest między Izraelem i Palestyną, Stanami a Meksykiem. Ten film jest próbą relacji między ofiarą a katem, podszytą lękiem, jednocześnie oparty na emocjach i tym, że każdy z nas jest człowiekiem. To bardzo ciekawy projekt i przyjemnie mi się nad nim pracowało. Ściśle współpracuję też z reżyserką Jennifer Kent, z którą zrobiłem film „Babadook”, a potem „The Nightingale”. Teraz jest kolejny – „Alice and Frida Forever”. To adaptacja książki o tym samym tytule, która jest historią wiktoriańską. Dzieje się w Stanach Zjednoczonych i opowiada o miłości homoseksualnej 17-latki i 19-latki, w czasach, w których wszystko jest rządzone zasadami. To studium miłości w wielu różnych odsłonach. Mieliśmy pracować nad tym filmem jesienią, ale mam silne przeczucie, że praca zostanie przeniesiona na przyszły rok.
– Będziesz pracował w Stanach Zjednoczonych, czyli już coraz bliżej do Hollywood.
– Nie wiem, co to znaczy, bo to skojarzenie trochę z poprzedniej epoki, z lat 60. i 70. Z mojej perspektywy nie ma czegoś takiego jak Hollywood, a na pewno nie jest to mój cel. Można żyć w Los Angeles a pracować w Ohio, Kanadzie, czy Kolumbii, którą ostatnio Amerykanie się zainteresowali.
– Mówiąc Hollywood nie miałem na myśli miejsca zamieszkania, tylko bardziej chodziło mi o dążenie do najwyższego szczytu, bo tak jest traktowane to miejsce dla wielu filmowców. Nawet sama nominacja do Oscara jest wyznacznikiem sukcesu.
– Współcześnie się to nie przebija, przynajmniej dla mnie. Hollywood to są filmy studyjne, wysokobudżetowe powyżej 50 milionów dolarów. Dla mnie praca przy nich jest zupełnie nieinteresująca i nieciekawa. Twórca, operator, nie ma tam za dużo do powiedzenia, jest wykonawcą usługi. Rzeczywiście pewnie odczuwa się to, że honorarium jest wysokie, ale te, które otrzymuje się przy produkcjach artystycznych, mniej komercyjnych, są wystarczające, żeby normalnie funkcjonować, cieszyć się życiem i tym, że robi się dobre projekty. Nie interesuje mnie kino komercyjne. Dla mnie ważne jest, czy tekst jest dobry i, czy stwarzane warunki produkcyjne są do zaakceptowania. Jeśli scenariusz przychodzi z jakiegokolwiek kraju i rozmowa z reżyserem jest dobra, warto to robić, bo z tego może powstać ciekawy film. Miałem szczęście pracować międzynarodowo i chciałbym to utrzymać. Kiedy przyjeżdżasz do innego kraju, nikt na dobrą sprawę nie wie kim jesteś, jako „obcego” traktują cię z trochę większym respektem i lubię tę pozycję.
zdj. Jarosław Sosiński
Wywiad ukazał się w „Przeglądzie Konińskim" nr 15/2020