– Kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu, mówiłeś, że „nie interesuje Cię kino komercyjne”. I widać, że nadal się trzymasz tej zasady. Choć w filmie „Surfer” gra znakomity hollywoodzki aktor Nicolas Cage, jest to produkcja niezależna.
– Odpowiadając na tamto pytanie, chciałem pewnie powiedzieć, że moje wybory są podyktowane raczej ciekawością wobec scenariusza i reżysera, i że nie mam konkretnego ukierunkowania, a w szczególności na kino komercyjne. „Surfer” to drugi film, który realizuję wspólnie z irlandzkim reżyserem Lorcanem Finneganem. Głównym powodem, dla którego zdecydowałem się na udział w tym projekcie, była właśnie chęć kontynuowania naszej współpracy – bardzo cenię naszą twórczą relację.
– Co najbardziej urzekło się Cię w tej historii?
– To, co przyciągnęło mnie do „Surfera”, to opowieść o mężczyźnie w średnim wieku, który przechodzi kryzys i desperacko próbuje odzyskać coś, co utracił. Gdy czytałem scenariusz, byłem w podobnym momencie życia jak główny bohater i poczułem, że identyfikuję się z jego doświadczeniami. Wiedziałem też, że praca z Lorcanem będzie poszukiwaniem formy – to reżyser otwarty na wizualne eksperymenty, co jest dla mnie niezwykle inspirujące.
– Film powstawał w Australii. Domyślam się, że w trudnych warunkach, bo tam jest gorąco. Na pewno to duże wyzwanie dla całej ekipy? Jak trudne dla operatora jest „przełożenie” tego klimatu na zdjęcia?
– Było wręcz odwrotnie. Wcale nie było upalnie i gorąco. I w okresie przygotowań co drugi dzień padał deszcz. I były wielkie sztormy. Na szczęście chwilę przed zdjęciami pogoda się zmieniła. Weszliśmy w okres wiosenny. Mimo to musieliśmy zmagać się z wytworzeniem efektu gorąca w kamerze. Wpływaliśmy głównie na reprodukcję kolorów poprzez korekcję. Także stosowaliśmy efekty deformacji obrazu poprzez filmowanie w zniekształconym lustrze, czy też używaliśmy specjalnych filtrów i obiektywów. Często też przed kamerą montowaliśmy rurki z gazem, które zaginały obraz, bo emitowały gorące powietrze. Stworzenie upału było dla nas wyzwaniem i bardzo skupiliśmy się na tym temacie, żeby wyszło to efektownie. Ale to była współpraca wszystkich pionów, chociażby charakteryzacji. Co ujęcie nakładaliśmy na twarz Cage′a dużą ilość filmowego potu.
– Z reżyserem „Surfera” pracowałeś już wcześniej. Jak bardzo inspirująca jest taka międzynarodowa kooperacja? Czy za granicą inaczej pracuje się nad filmami niż w Polsce? Ty masz już wiele produkcji zagranicznych na swoim koncie!
– Lubię pracować przy produkcjach zagranicznych i z zagranicznymi reżyserami, bo to nowa przygoda. Lubię kiedy historia dzieje się w innym kraju, we Włoszech, w Turcji, w Grecji, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych. W ten sposób poznaję również kultury tych krajów i otwiera mnie to jako twórcę na nowe tematy. Inspiruje mnie światło, ludzie, ich historie, pejzaże. Jeśli chodzi o styl pracy, to jest bardzo podobnie. Mam wrażenie, że my filmowcy mamy jeden, uniwersalny język. Może tylko produkcja przebiega bardziej sprawnie, mniej chaotycznie, ale to kwestia często wieloletnich doświadczeń. Szczególnie tak jest w systemie anglosaskim, gdzie mam wrażenie, że wszystko jest precyzyjnie zaplanowane. Wyraźnie i jasno są zakomunikowane kompetencje osób zaangażowanych w projekt. To ułatwia, a mi daje też taką możliwość zrobienia filmu nie w pół roku, ale w trzy miesiące, co jest istotne dla prywatnego życia.
– W Polsce pracowałeś z wieloma znanymi i cenionymi aktorami, znanymi szerokiej publiczności. Teraz głośno jest o Twojej pracy na planie z Nicolasem Cage’em. Czy Ty miałeś kiedykolwiek marzenia, rozpoczynając swoją przygodę z filmem, o pracy z artystami z Hollywood?
– Nie miałem tego typu marzeń. Kiedy myślę o swoim filmowym życiu, to raczej myślę o tym, że idę za przygodą. Pociąga mnie to, co nowe. Może teraz, kiedy jestem w takim średnim wieku twórczym, doceniam obecność znanych aktorów w projekcie, bo wiem, że wówczas promocja filmu będzie większa. A jeśli projekt dobrze wyjdzie, to potem przełoży się to na możliwość uzyskania kolejnej pracy przeze mnie.
– Jak pracowało Ci się z Nicolasem Cage’em? Czy możesz też zdradzić, jakim jest człowiekiem tak bardziej prywatnie? Gdy kamery są już wyłączone!
– Nicolas Cage jest bardzo profesjonalnym i świetnie przygotowanym do roli aktorem. Tak przynajmniej było w naszym projekcie. Jest też niezwykle kreatywny i skupiony, co bardzo motywuje ekipę do szybkiej pracy. Myślę, że jego energia jest wyjątkowa i naprawdę zazdroszczę mu, że w jego wieku on potrafi utrzymywać jeszcze taką dużą formę i gotowość aktorską. Nasza współpraca przebiegała bardzo profesjonalnie i nie rozciągaliśmy jej na czas prywatny. Nick przyjechał na plan ze swoją żoną i 7-miesięcznym dzieckiem, więc kiedy zakończyły się zdjęcia wracał do domu, który był dosłownie 5 minut na pieszo od lokacji i zajmował się swoją codziennością. Jednocześnie pomiędzy ujęciami, kiedy był czas, to miałem wrażenie, że jest częścią całej naszej ekipy, że pomimo skupienia znajdował czas na to, żeby czasem pożartować.
– Mówiłeś mi kilka lat temu, że z Twojej perspektywy nie ma czegoś takiego jak Hollywood, a na pewno nie jest to Twój cel. Teraz w kontekście „Surfera” i Twojej pracy na planie, pojawia się określenie, że „podbijasz Hollywood”. Czy Ty tak to traktujesz?
– Cieszę się, że mogłem zaangażować się w promocję „Surfera” w Polsce. Dystrybutor zwrócił się do mnie, a ja poszedłem za tym, dzięki czemu dałem sporo różnych wywiadów do gazet. Wszystkie te wywiady autoryzuję, ale nigdy nie autoryzowałem nagłówków. Nigdy nie zgodziłbym się na taki opis, że „podbijam Hollywood”, bo to jest po prostu nieprawda. Jest to taki, myślę, dziennikarski skrót myślowy. Dla mnie takie określenie jest krępujące, bo ani nie mam takich pragnień, ani tzw. „Hollywood” nie istnieje już do końca. Myślę, że to jest często odniesienie do lat 70., kiedy rzeczywiście filmy głównie robiło się w studiach w okolicach Los Angeles. W tej chwili dynamika produkcji filmów się zmieniła. Bardzo mało produkcji powstaje w Kalifornii. Większość została przeniesiona do innych miejsc, gdzie koszty są niższe. Hollywood kojarzy mi się z wielkimi produkcjami studyjnymi. Gdyby zeszła taka sytuacja, że tak jak Dariusz Wolski robiłbym takie filmy z dużym 100-milionowym budżetem, to wówczas można byłoby coś takiego powiedzieć. Ale mnie tam nie ciągnie, chociażby z tego powodu, że to wymagałoby stałej obecności w tamtym miejscu, ale i też zaangażowania wielomiesiącznego w takie projekty. Lubię kino niezależne i takie, które daje swobodę twórczą. Choć gdybym dostał propozycję zrobienia Spidermana, na pewno na to bym się zdecydował (uśmiech).
– Czy pojawiły się już jakieś kolejne zawodowe propozycje po „Surferze”, o których już możesz coś więcej powiedzieć? Może obecnie pracujesz nad kolejnym filmem? Jeśli tak, to co to za produkcja?
– Co chwilę dostaję kolejną propozycję zawodową. Wynika to raczej z moich wcześniejszych projektów niż z „Surfera”. Na to jest za wcześnie, bo film dopiero wszedł do dystrybucji. Mam w tej chwili propozycję amerykańskiego filmu we Włoszech, ale jestem w fazie rozmów i sam jeszcze nie wiem, czy do końca dojdzie do współpracy.
– Swoją wiedzą dzielisz się ze studentami Szkoły Filmowej w Łodzi. Czego Ty się uczysz od tych młodych osób, jako artysta? Domyślam się, że takie spotkania są inspirujące dla obydwu stron!
– Fajnie, że zauważyłeś, że praca w szkole filmowej to również pozytywne doświadczenie dla mnie. Tak właśnie jest. Myślę, że i studenci, i ja inspirujemy się wzajemnie. Myślę, że długo o tym mógłbym mówić i trudno mi tak podać jedną konkretną rzecz, czego ja się od nich uczę. Na pewno praca w szkole zachęca mnie do tego, żeby opisywać sztukę operatorską i rozumieć jakie środki filmowe warto stosować w konkretnych sytuacjach. Przekładać intuicję na zasady.
– Swoją przygodę z filmem rozpocząłeś w Koninie. Często myślami sięgasz do tych czasów? I jak one i osoby z Konina Cię ukształtowały jako artystę?
– W Koninie zacząłem fotografować. Natomiast pierwsze amatorskie filmy tworzyłem podczas studiów kulturoznawczych w Poznaniu. Pod koniec studiów na uniwersytecie nawiązałem współpracę z Konińskim Domem Kultury i Andrzejem Mosiem, od którego otrzymałem duże wsparcie. Moi rodzice nadal mieszkają w Koninie, więc często tu wracam. Jednak nie postrzegam tego miasta jako miejsca, które mnie ukształtowało artystycznie. Mam raczej poczucie, że tutaj rozwinąłem się społecznie – przede wszystkim dzięki harcerstwu. Myślę, że to właśnie ono w dużej mierze mnie uformowało. Miałem szczęście trafić na wspaniałych ludzi – Ryszarda Stachowiaka, Szymona Zaleskiego, Romualda Bąka i wielu innych. Kiedy myślę o Koninie, to właśnie to wspólnotowe doświadczenie przychodzi mi do głowy. To nie miało nic wspólnego z filmem czy sztuką, ale było niezwykle ważne – szczególnie w okresie liceum, kiedy kształtowała się moja tożsamość.