Jak zaczęła się Pana przygoda z filmem?
Ma Pan pewnie na myśli moment kiedy podjąłem decyzję, że idę właśnie ta drogą, ale zupełnie niedawno sam zadałem sobie to pytanie i doszedłem do wniosku, że decyzji jako takiej nigdy nie podjąłem. Wyszło to zupełnie naturalnie. Najdalej jak sięgam pamięcią, mam w głowie wspomnienie kiedy jako chłopiec siedzę w wannie. W całym pomieszczeniu jest czerwono a przy umywalce stoi mój tata. Wyciąga z wody czarno-białe zdjęcie i przypina klamerką nad moją głową, nad którą wisi już sznur innych fotografii. Miałem wtedy trzy może cztery lata. Fotografia była hobby mojego Ś.P. Taty. W rodzinnym domu mamy całe kartony czarno-białych zdjęć, które są fascynującą dokumentacją naszego życia rodzinnego i niezłym zapisem fragmentu rzeczywistości lat 80. i wczesnych 90. Na przykład moja Mama w wielkiej, futrzanej czapce na motocyklu z lat kiedy się spotykali a nas (mnie i mojej siostry) nie było jeszcze na świecie czy cała seria dokumentująca karmienie mnie przez Mamę, na huśtawce powieszonej na hakach wbitych w futrynę drzwi. Wprawdzie nie były to jeszcze ruchome obrazy, ale zastygnięte w ruchu kadry, które teraz, z perspektywy dorosłego faceta, myślę, że miały swój udział w kształtowaniu mojej drogi i dokonywanych wyborów.
Przełomem był rok 1992 lub 93. Znowu wspomnienie domu: Mam siedem lub osiem lat. Jest zima, leżę chory w łóżku. Do domu wchodzi Tata, wpada do dużego pokoju, pod pachą niesie jakiś prostokątny przedmiot. Okazuje się, że to wideo. Jeszcze tego samego wieczora oglądam z kasety VHS film „E.T.” Stevena Spielberga, temperatura rośnie mi jeszcze wyżej i to jest ten moment kiedy się zakochuję.
Z tego okresu pamiętam najbardziej „Kevina samego w domu”, na którego zapisałem się w wypożyczalni, bo były na niego długie kolejki. „Terminatora 2” Jamesa Camerona czy „Rodzinę Addamsów” Barry’ego Sonnenfelda. Filmy stały się całym moim światem. W wypożyczalni „Rambo” przy ul. 20 Stycznia w Kole potrafiłem spędzać długie godziny. Już samo spędzanie w niej czasu było dla mnie przygodą, a ta wypożyczalnia była wyjątkowa. Była jedyną, gdzie ustawione półki tworzyły korytarze niekończących się światów na wyciągniecie ręki - dosłownie i w przenośni, bo było to jedyne miejsce gdzie można było chwycić w dłoń oryginalne pudełko, przeczytać opis filmu i zobaczyć fotosy promujące. W innych wypożyczalniach tytuły można było jedynie przeczytać wychylając się za ladę i prosząc pana z obsługi, aby podał wybrany tytuł. Po kilku prośbach, pan zniecierpliwiony przewracał oczami. W „Rambo” było inaczej. Poza tym, pamiętam ten specyficzny zapach pudełek po otwarciu i kasety w środku. Do tej pory kiedy wpadnie mi w ręce jakiś egzemplarz VHS, pierwsze co robię, to sprawdzam jej zapach, aby jeszcze raz na kilka sekund przenieść się w tamte czasy.
Nowości w „Rambo” chodziły po pięć złotych, starsze tytuły po złotówce, więc kiedy dostawałem piątkę od rodziców wybierałem pięć filmów po złotówce i urządzałem w domu maratony. Uważam, że byłem świetnym programmerem tych małych festiwali, bo jednym ciągiem można było u mnie obejrzeć „Trzech Małolatów Ninja”, „Martwe zło 2”, Taksówkarza”, „Pulp Fiction” i „Głupi i Głupszy” (śmiech). A że na osiedlu było więcej filmowych maniaków, pominiętą nowość za piątkę mogłem obejrzeć kilka dni później u rodziców bardziej zamożnego kolegi. Te amerykańskie filmy były przedmiotem naszych ożywionych dyskusji na blokach; stworzyły naszą tożsamość i kulturę, stworzyły nas. Zresztą nie tylko filmy. My, dzieciaki mieliśmy swoich „Kevinów”, nieco starsi serial TV „Miasteczko Twin Peaks” czy „Beverly Hills 90210” a rodzice „Dynastię”. Zresztą mam wrażenie, że od tamtej pory niewiele się zmieniło pod względem tej indoktrynacji. Nasze oczy wciąż skierowane są na USA (śmiech).
Zainteresowanie filmami innymi niż amerykańskie przyszło nieco później. Pamiętam moment kiedy bawię się klockami Lego a w tle, w TV leci jakiś polski, czarno-biały film. Zerkam na niego co jakiś czas, ale film zaczyna mnie uwodzić i w końcu daję za wygraną, zostawiam klocki i daję się w całości pochłonąć światu przedstawionemu na ekranie. Tym filmem był „Popiół i diament” Pana Andrzeja Wajdy. Jego dynamika i sposób opowiadania były bardzo magnetyczne, hipnotyzujące i pociągające. Nie miałem pojęcia co oglądam, niczego z tego filmu nie rozumiałem, ale nie mogłem się od niego oderwać.
Któregoś dnia w moje ręce wpadła kaseta video z filmem „Krzyk 2” (1997) Wesa Cravena. Jest w nim scena gdzie bohaterowie siedzą na konwersatorium, rozprawiając o filmowych sequelach. Okazuje się, że są to studenci filmoznawstwa. Pomyślałem, że byłoby super gdyby u nas w Polsce był taki kierunek. Nie miałem pojęcia, że u nas też jest. Byłem pewien, że takie rzeczy tylko w Ameryce (śmiech). Wydawało mi się niemożliwe, że istnieją studia gdzie ogląda się filmy a kolejne godziny spędza na gadaniu o nich. Przecież to brzmiało jak raj na ziemi.
O istnieniu takiego kierunku dowiedziałem się lata później. W klasie maturalnej moja polonistka Pani Maria Woźniczko przyniosła nam broszury reklamujące kierunki studiów. Pośród nich było właśnie Filmoznawstwo. Nie mogłem uwierzyć. Postanowiłem spróbować. Najciekawszy program miało Filmoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim. Złożyłem papiery i przystąpiłem do egzaminu, który składał się z dwóch etapów pisemnego i ustnego. Na ustnym w komisji było pięciu członków a ja „pokłóciłem się" z jednym z nich - profesorem Tomaszem Majewskim. Sprzeczaliśmy się o kino Quentina Tarantino. Nigdy nie wyszedłem z egzaminu bardziej zadowolony i dumny z tego, że potrafiłem obronić jednego z moich ulubionych reżyserów, nawet kosztem nie przyjęcia na studia. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, że byłem podpuszczany a prof. Majewski sprawdzał siłę moich argumentów. Do tej pory obserwujemy siebie na Instagramie i lajkujemy swoje posty (śmiech).
Studia były fantastyczną przygodą. Na trzecim roku zapisałem się na zajęcia ze scenariopisarstwa, które prowadził Maciej Świerkocki. Zostawiał mnie kilka razy po zajęciach i zadawał pytanie czy nie chciałbym się zająć pisaniem na ekran zawodowo. To na tych właśnie zajęciach powstał zarys fabuły filmu „Na drodze”, który zrealizowałem lata później. Wyciągnąłem tekst z szuflady, poprawiłem go i pokazałem aktorom (Magdalenie Boczarskiej oraz Szymonowi Bobrowskiemu). Tekst im się spodobał. Do obsady dołączył Adam Bobik i Przemysław Bluszcz a pakiet produkcyjny, który przygotowałem, wygrał w konkursie organizowanym przez regionalny fundusz filmowy Poznań Film Commission. Dzięki temu otrzymałem środki na realizację. Po dziś dzień nie mogę uwierzyć, że ten studencki pomysł wymyślony w kilkanaście minut podczas zajęć, zostanie zrealizowany i spodoba się na tyle, że będzie mi dane odebrać za niego nagrody m.in. w Los Angeles czy San Francisco.
Pochodzi Pan z Koła, które zajmuje szczególne miejsce w Pańskim życiu i twórczości. Jak to miasto wpłynęło na Pańską karierę filmową?
W stopniu większym niż mógłbym przypuszczać. Wspomniałem już o wypożyczalni „Rambo”, która była moją szkołą filmową. Nie mogę w tych wspomnieniach pominąć bardzo ważnej osoby, która myślę, że roznieciła we mnie iskrę, która z biegiem lat zaczęła stopniowo rozżarzać się aż w końcu ogień zaczął płonąć. Jest nią Pani Halina Borzęda mojej nauczycielka języka polskiego ze szkoły podstawowej nr 5 przy ul. Kolejowej. Zadawała nam prace domowe, które polegały na pisaniu opowiadań. Uwielbiałem to. Wymyślanie historii sprawiało mi olbrzymia frajdę a Pani Borzęda stawiała mi za nie wysokie oceny. Dla mnie jako ucznia, który ledwo zdawał z klasy do klasy była to informacja, że chyba jednak jestem w czymś dobry. Pani Borzęda bardzo mnie chwaliła i pisała na marginesach kąśliwe komentarze, które nie tylko mnie bawiły, ale motywowały do dalszej pracy. Chciałem być w tym coraz lepszy. Kreśliłem, poprawiałem, darłem kartki, wyrzucałem do kosza i zaczynałem od nowa, aby tylko uzyskać zadowalający efekt. Myślę, że to dzięki niej zdołałem w sobie wypracować jakiś niezachwiany fundament, wewnętrzny proces samoświadomości i pewności, że to jest to w czym czuje się naprawdę dobrze i dobrze to robię. Dziś efekt tego jest taki, że o producentach, którzy do tej pory odrzucali moje scenariusze, myślę, że mają po prostu zły gust (śmiech).
Koło i moje doświadczenia z miasta były oczywiście bohaterem moich opowiadań. Tworząc historie mogłem przecież tylko bazować na moich uczuciach i obserwacjach tego, co mnie otaczało i było mi znane: miejsca, ludzie, relacje, zależności i namiętności. Tutaj w końcu było moje centrum świata, pierwsze papierosy, konflikty, bójki, pierwszy pocałunek, inicjacje w dorosłość, doświadczenia śmierci bliskich, walka o pozycję i status w towarzystwie, do którego aspirowałem. Prawdziwa kuźnia charakteru. Do tej pory kiedy bywam w Kole lubię sobie pójść na samotny spacer i przejść się w miejsca, które były dla mnie ważne lub te, gdzie z ekipą spędzaliśmy czas.
To oni są dla mnie pierwszymi widzami projektów, które tworzę mimo, że sami o tym nie wiedzą. Dowiedzą się z tej rozmowy. Już mówię, co mam na myśli. Otóż, kiedy coś piszę zawsze zastanawiam się jak to odbierze np. Paulina, Wojtek, Sławek, Damian lub inni. Czy skumają o co chodzi? Będą wiedzieli co miałem na myśli? Czy zupełnie nie i będę musiał pogodzić się z ostracyzmem? Co wtedy z moją Mamą? W końcu to małe miasto i to ona chodzi jego ulicami, spotykając tych wszystkich ludzi, którzy „patrzą mi na ręce”. Oczywiście nigdy nie było to hamulcem w działaniu, ale mimowolnie pojawiają się w mojej głowie jako pierwsi odbiorcy.
Akcja mojego pierwszego pełnometrażowego scenariusza rozgrywała się właśnie w Kole i opowiadała o chłopakach, którzy zajmują się przemytem. Kilka lat temu złożyłem ten scenariusz w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej i dostał dobre recenzje komisji oceniającej. Zwrócili uwagę na jego realizm (na czym zależało mi najbardziej), lokalne zakorzenienie, slang, dialogi i charakterystyczny dla wielkopolan sposób mówienia. Scenariusz przechodził przez kolejne etapy na drodze ku realizacji, ale finalnie, z nieznanych mi przyczyn, nie otrzymał dofinansowania. Może kiedyś do niego wrócę. Póki co leży w szufladzie.
Nie tylko Koło jest dziś dla mnie źródłem inspiracji. Myślę, że Poznań, Konin czy w ogóle region Wielkopolski ma potencjał niewykorzystany w kinematografii, który ubiega się o swoje miejsce na ekranie. Tak długo jak będę miał możliwość i przestrzeń, będę to podkreślał. W ubiegłym roku zostałem Ambasadorem Wielkopolskiej Kultury. Dzięki temu programowi stworzonemu przez Urząd Marszałkowski Województwa Wielkopolskiego miałem okazję reprezentować nasz region podczas festiwalu filmowego w Nowym Jorku i spotkań w ambasadzie z Konsulem Generalnym RP w Nowym Jorku.
W jakich produkcjach brał Pan już udział i w jakiej roli?
Na trzecim lub czwartym roku studiów zorientowałem się, że zaraz je kończę a byłem już na etapie decyzji, że chcę spróbować swoich sił w branży. Nie znałem jednak nikogo, dzięki komu mógłbym znaleźć się na filmowym planie. Przeglądając internet, natknąłem się na ogłoszenie grupy ATM, która ogłosiła konkurs na napisanie pracy jak będzie kształtował się rynek audiowizualny w drugiej połowie 2008 roku. Był to czas kryzysu gospodarczego, który dotknął wszystkie branże, również tą filmową. Postanowiłem podzielić się z nimi swoimi analizami i prognozami. Okazało się, że moja praca zwyciężyła a ja w nagrodę otrzymałem możliwość asystowania kierownikowi producji w filmie Janusza Kondratiuka pt. „Milion Dolarów” m.in. z Joanną Kulig i Jakubem Gierszałem w obsadzie. Za pracę nie otrzymałem żadnego finansowego wynagrodzenia (o czym rzecz jasna wiedziałem od początku) jedynie zakwaterowanie i wyżywienie podczas zdjęć w Trójmieście i Warszawie. Za moją pracę otrzymałem coś znacznie bardziej cennego: sieć kontaktów i know-how, które stały się moją przepustką do kolejnych produkcji. Dostałem jeszcze bonus, którego wówczas nie doceniłem. Był to czas kiedy podejmowałem już pierwsze próby pisania na ekran a mój tekst (komedia pt. „Głupia sprawa”) spodobał się reżyserowi Januszowi Kondratiukowi. Do tego stopnia, że zaprosił mnie do siebie do domu pod Warszawą gdzie wspólnie pracowaliśmy nad rozwojem tekstu, wypijając hektolitry kwasu chlebowego. Nie wiem gdzie wtedy miałem głowę, ale chyba panu Januszowi bardziej zależało na tym tekście niż mi. To była moja pierwsza lekcja z gatunku straconych szans.
Późniejsze funkcje jakie pełniłem na planie to liczne asystentury m.in „1920. Wojna i Miłość”, „Czas Honoru”, „Na sygnale”, „Baczyński” i piloty seriali, które nie trafiły na ekran.
Która Panu najbardziej utkwiła w pamięci i dlaczego?
Każda z nich odcisnęła na mnie piętno albo pozostawiła traumę. Wszystko zależy od tego na jakich ludzi się trafi. Jedne plany wspominam dobrze inne z kolei jako kompletne nieporozumienie, mobbing czy atmosferę strachu przed zwolnieniem. Pamiętam jak kiedyś dostałem polecenie z produkcji w ramach cięcia kosztów, aby kontrolować wielkość posiłków jakie otrzymuje ekipa na planie. Większa porcja miała należeć się tylko reżyserowi. Powiedziałem wtedy swoim przełożonym, że jak chcą to mogą mnie zwolnić, ale nie posunę się do tak nieludzkich działań.
Po serii podobnych doświadczeń zadałem sobie pytanie czy faktycznie chcę pracować przy filmie. Przecież to, co do tej pory kochałem stało się moim wrogiem numer jeden. Podjąłem decyzję, że się ewakuuję. Wtedy odbyłem długą rozmowę przez telefon ze wspaniałym człowiekiem Jarkiem Jakubcem, który dziś jest świetnym szefem produkcji (m.in. „Kos”, „Kolory zła. Czerwień”, „Żeby nie było śladów”). Podzieliłem się z nim swoimi rozterkami a on na koniec oznajmił, że Akson Studio szuka asystenta dla Pana Andrzeja Wajdy przy filmie „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Byłem wtedy w Kole i zastanawiałem się co zrobić. Z jednej strony podjąłem już decyzję, z drugiej zaś byłem ciekaw jak wygląda praca u boku Reżysera takiego formatu. Decyzji nie ułatwiała wiedza, że o to stanowisko starają się osoby bardziej doświadczone ode mnie, które zjadły zęby na planie. Jednak coś mnie ruszyło, wsiadłem w pociąg i przyjechałem na spotkanie. Już podczas pierwszej rozmowy zapadła decyzja, że jestem przyjęty. Dopiero po długim czasie, już na planie, dowiedziałem się co było czynnikiem decydującym. Podobno nie chciano na planie krzykaczy i malkontentów tylko osoby z wysoką kulturą osobistą, które potrafią powściągnąć emocje a kwestia doświadczenia była sprawą drugorzędną.
Praca na planie „Wałęsy” okazała się być dla mnie kamieniem milowym. Po pierwsze okazało się, że można robić w filmy w „rodzinnej atmosferze”, po drugie miałem okazję przyglądać się pracy chodzących legend kina ponieważ oprócz samego Pana Andrzeja, film tworzyli tacy ludzie jak Paweł Edelman (zdjęcia), Magdalena Dipont (scenografia), Magdalena Biedrzycka (kostiumy), Waldemar Pokromski i Tomasz Matraszek (charakteryzacja) czy Jacek Hamela (dźwięk). To ludzie, którzy pracowali już przy produkcjach nie tylko Pana Andrzeja Wajdy, ale np. Romana Polańskiego.
Ich styl i klasa są niebywałe. To jest chyba to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci ponieważ bardzo sobie cenię obie te cechy.
Po zakończeniu produkcji pozostałem jeszcze w kontakcie z Panem Andrzejem Wajdą ponieważ doradzał mi w realizacji filmu pt. „Gra”, którego scenariuszowa akcja rozgrywała się w Poznaniu. Była to historia chłopców z zamkniętego osiedla, którzy do gry w piłkę zapraszają chłopaków z ulicy. Kiedy gra nie idzie po ich myśli, wykorzystują swoje klasowe przywileje, aby zemścić się na zdolniejszych rówieśnikach spoza osiedla. Była to zabawna komunikacja, bowiem pisałem maile do osobistej asystentki Pana Andrzeja, która drukowała moje maile i przynosiła Reżyserowi. Pan Andrzej odpisywał mi ręcznie a Pani Monika Lang (asystentka) wysyłała te listy do mnie. Niestety do realizacji filmu „Gra” nie doszło ponieważ na różnych etapach zaczęły wycofywać się z niego instytucje współfinansujące projekt. Natomiast rękopisy Pana Wajdy mam zachowane do dziś. Są nie tylko pięknym wspomnieniem minionych czasów, ale cenną pamiątką i sięgam do jego wskazówek przed przystąpieniem do kolejnych realizacji. W każdym razie był to okres kiedy postanowiłem, że nie wycofuję się z branży tylko wracam do, nomen omen, gry.
Ostatni Pański film ,,Poza biurem” był zaprezentowany na Festiwalu Filmowym w Seattle. Co zainspirowało Pana do stworzenia filmu?
Po filmie „Na drodze”, który jest swego rodzaju hołdem złożonym amerykańskim thrillerom z lat 80. i 90. o autostopowiczach, chciałem sprawdzić się w innym gatunku. Do tej pory moje pomysły oscylowały wokół gatunków takich jak film gangsterski, kryminał czy thriller właśnie. Stwierdziłem, że spróbuję wejść na inny teren i rozejrzeć się czy jest tam coś dla mnie; czy się sprawdzę.
W filmie „Na drodze” postawiłem sobie zadanie: sprawdź czy potrafisz w ograniczonej przestrzeni (zamkniętego auta, w którym dzieje się akcja) utrzymać suspens i emocje widza w napięciu. W filmie „Poza biurem” postawiłem sobie zadanie: sprawdzić czy uda ci się wyważyć czarny, niemal groteskowy humor z dramatyczną sytuacją bohatera i wywołać współczucie lub żal, używając komediowych chwytów.
Czy się udało? Proszę ocenić. Film ma emisję w CANAL + , ALE KINO + i platformach VOD. Kilka tygodni temu sprzedałem film do TVP. Po wygaśnięciu licencji NC+ pojawi się na ich antenie i platformach VOD. Nie wcześniej jednak jak w kwietniu 2025 ponieważ CANAL+ wykupiło prawa na wyłączność. Lub, jeśli zbiegiem okoliczności, będzie pan w przyszłym roku w Austin, Los Angeles lub San Antonio to zapraszam na pokaz, bowiem film nadal jest w obiegu festiwalowym i w roku 2025 został zaproszony właśnie tam.