W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Szczegółowe informacje znajdują się w POLITYCE PRYWATNOŚCI I WYKORZYSTYWANIA PLIKÓW COOKIES. X

Aktualności

Koło na dużym ekranie. Rozmawialiśmy z reżyserem Bartoszem Nowackim

2024-12-22 15:47:17
Hubert Graczyk
Napisz do autora
Koło na dużym ekranie. Rozmawialiśmy z reżyserem Bartoszem Nowackim

Bartosz Nowacki to reżyser filmowy, który mimo międzynarodowego sukcesu, wciąż pozostaje związany ze swoim rodzinnym miastem, Kołem. Jego najnowszy film to kolejny przykład, jak ważne jest dla niego to miejsce – w produkcji pojawiły się nawiązania do lokalnej rzeczywistości, które stanowią osobisty akcent. Nowacki, choć realizuje projekty na całym świecie, nie zapomina o swoich korzeniach, a Koło jest dla niego nie tylko inspiracją, ale i ważnym punktem w życiu twórczym.


Jak zaczęła się Pana przygoda z filmem?

Ma Pan pewnie na myśli moment kiedy podjąłem decyzję, że idę właśnie ta drogą, ale zupełnie niedawno sam zadałem sobie to pytanie i doszedłem do wniosku, że decyzji jako takiej nigdy nie podjąłem. Wyszło to zupełnie naturalnie. Najdalej jak sięgam pamięcią, mam w głowie wspomnienie kiedy jako chłopiec siedzę w wannie. W całym pomieszczeniu jest czerwono a przy umywalce stoi mój tata. Wyciąga z wody czarno-białe zdjęcie i przypina klamerką nad moją głową, nad którą wisi już sznur innych fotografii. Miałem wtedy trzy może cztery lata. Fotografia była hobby mojego Ś.P. Taty. W rodzinnym domu mamy całe kartony czarno-białych zdjęć, które są fascynującą dokumentacją naszego życia rodzinnego i niezłym zapisem fragmentu rzeczywistości lat 80. i wczesnych 90. Na przykład moja Mama w wielkiej, futrzanej czapce na motocyklu z lat kiedy się spotykali a nas (mnie i mojej siostry) nie było jeszcze na świecie czy cała seria dokumentująca karmienie mnie przez Mamę, na huśtawce powieszonej na hakach wbitych w futrynę drzwi. Wprawdzie nie były to jeszcze ruchome obrazy, ale zastygnięte w ruchu kadry, które teraz, z perspektywy dorosłego faceta, myślę, że miały swój udział w kształtowaniu mojej drogi i dokonywanych wyborów.

Przełomem był rok 1992 lub 93. Znowu wspomnienie domu: Mam siedem lub osiem lat. Jest zima, leżę chory w łóżku. Do domu wchodzi Tata, wpada do dużego pokoju, pod pachą niesie jakiś prostokątny przedmiot. Okazuje się, że to wideo. Jeszcze tego samego wieczora oglądam z kasety VHS film „E.T.” Stevena Spielberga, temperatura rośnie mi jeszcze wyżej i to jest ten moment kiedy się zakochuję.

Z tego okresu pamiętam najbardziej „Kevina samego w domu”, na którego zapisałem się w wypożyczalni, bo były na niego długie kolejki. „Terminatora 2” Jamesa Camerona czy „Rodzinę Addamsów” Barry’ego Sonnenfelda. Filmy stały się całym moim światem. W wypożyczalni „Rambo” przy ul. 20 Stycznia w Kole potrafiłem spędzać długie godziny. Już samo spędzanie w niej czasu było dla mnie przygodą, a ta wypożyczalnia była wyjątkowa. Była jedyną, gdzie ustawione półki tworzyły korytarze niekończących się światów na wyciągniecie ręki - dosłownie i w przenośni, bo było to jedyne miejsce gdzie można było chwycić w dłoń oryginalne pudełko, przeczytać opis filmu i zobaczyć fotosy promujące. W innych wypożyczalniach tytuły można było jedynie przeczytać wychylając się za ladę i prosząc pana z obsługi, aby podał wybrany tytuł. Po kilku prośbach, pan zniecierpliwiony przewracał oczami. W „Rambo” było inaczej. Poza tym, pamiętam ten specyficzny zapach pudełek po otwarciu i kasety w środku. Do tej pory kiedy wpadnie mi w ręce jakiś egzemplarz VHS, pierwsze co robię, to sprawdzam jej zapach, aby jeszcze raz na kilka sekund przenieść się w tamte czasy.

Nowości w „Rambo” chodziły po pięć złotych, starsze tytuły po złotówce, więc kiedy dostawałem piątkę od rodziców wybierałem pięć filmów po złotówce i urządzałem w domu maratony. Uważam, że byłem świetnym programmerem tych małych festiwali, bo jednym ciągiem można było u mnie obejrzeć „Trzech Małolatów Ninja”, „Martwe zło 2”, Taksówkarza”, „Pulp Fiction” i „Głupi i Głupszy” (śmiech). A że na osiedlu było więcej filmowych maniaków, pominiętą nowość za piątkę mogłem obejrzeć kilka dni później u rodziców bardziej zamożnego kolegi. Te amerykańskie filmy były przedmiotem naszych ożywionych dyskusji na blokach; stworzyły naszą tożsamość i kulturę, stworzyły nas. Zresztą nie tylko filmy. My, dzieciaki mieliśmy swoich „Kevinów”, nieco starsi serial TV „Miasteczko Twin Peaks” czy „Beverly Hills 90210” a rodzice „Dynastię”. Zresztą mam wrażenie, że od tamtej pory niewiele się zmieniło pod względem tej indoktrynacji. Nasze oczy wciąż skierowane są na USA (śmiech).

Zainteresowanie filmami innymi niż amerykańskie przyszło nieco później. Pamiętam moment kiedy bawię się klockami Lego a w tle, w TV leci jakiś polski, czarno-biały film. Zerkam na niego co jakiś czas, ale film zaczyna mnie uwodzić i w końcu daję za wygraną, zostawiam klocki i daję się w całości pochłonąć światu przedstawionemu na ekranie. Tym filmem był „Popiół i diament” Pana Andrzeja Wajdy. Jego dynamika i sposób opowiadania były bardzo magnetyczne, hipnotyzujące i pociągające. Nie miałem pojęcia co oglądam, niczego z tego filmu nie rozumiałem, ale nie mogłem się od niego oderwać.

Któregoś dnia w moje ręce wpadła kaseta video z filmem „Krzyk 2” (1997) Wesa Cravena. Jest w nim scena gdzie bohaterowie siedzą na konwersatorium, rozprawiając o filmowych sequelach. Okazuje się, że są to studenci filmoznawstwa. Pomyślałem, że byłoby super gdyby u nas w Polsce był taki kierunek. Nie miałem pojęcia, że u nas też jest. Byłem pewien, że takie rzeczy tylko w Ameryce (śmiech). Wydawało mi się niemożliwe, że istnieją studia gdzie ogląda się filmy a kolejne godziny spędza na gadaniu o nich. Przecież to brzmiało jak raj na ziemi.

O istnieniu takiego kierunku dowiedziałem się lata później. W klasie maturalnej moja polonistka Pani Maria Woźniczko przyniosła nam broszury reklamujące kierunki studiów. Pośród nich było właśnie Filmoznawstwo. Nie mogłem uwierzyć. Postanowiłem spróbować. Najciekawszy program miało Filmoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim. Złożyłem papiery i przystąpiłem do egzaminu, który składał się z dwóch etapów pisemnego i ustnego. Na ustnym w komisji było pięciu członków a ja „pokłóciłem się" z jednym z nich - profesorem Tomaszem Majewskim. Sprzeczaliśmy się o kino Quentina Tarantino. Nigdy nie wyszedłem z egzaminu bardziej zadowolony i dumny z tego, że potrafiłem obronić jednego z moich ulubionych reżyserów, nawet kosztem nie przyjęcia na studia. Dopiero później zdałem sobie sprawę z tego, że byłem podpuszczany a prof. Majewski sprawdzał siłę moich argumentów. Do tej pory obserwujemy siebie na Instagramie i lajkujemy swoje posty (śmiech).

Studia były fantastyczną przygodą. Na trzecim roku zapisałem się na zajęcia ze scenariopisarstwa, które prowadził Maciej Świerkocki. Zostawiał mnie kilka razy po zajęciach i zadawał pytanie czy nie chciałbym się zająć pisaniem na ekran zawodowo. To na tych właśnie zajęciach powstał zarys fabuły filmu „Na drodze”, który zrealizowałem lata później. Wyciągnąłem tekst z szuflady, poprawiłem go i pokazałem aktorom (Magdalenie Boczarskiej oraz Szymonowi Bobrowskiemu). Tekst im się spodobał. Do obsady dołączył Adam Bobik i Przemysław Bluszcz a pakiet produkcyjny, który przygotowałem, wygrał w konkursie organizowanym przez regionalny fundusz filmowy Poznań Film Commission. Dzięki temu otrzymałem środki na realizację. Po dziś dzień nie mogę uwierzyć, że ten studencki pomysł wymyślony w kilkanaście minut podczas zajęć, zostanie zrealizowany i spodoba się na tyle, że będzie mi dane odebrać za niego nagrody m.in. w Los Angeles czy San Francisco.

Pochodzi Pan z Koła, które zajmuje szczególne miejsce w Pańskim życiu i twórczości. Jak to miasto wpłynęło na Pańską karierę filmową?

W stopniu większym niż mógłbym przypuszczać. Wspomniałem już o wypożyczalni „Rambo”, która była moją szkołą filmową. Nie mogę w tych wspomnieniach pominąć bardzo ważnej osoby, która myślę, że roznieciła we mnie iskrę, która z biegiem lat zaczęła stopniowo rozżarzać się aż w końcu ogień zaczął płonąć. Jest nią Pani Halina Borzęda mojej nauczycielka języka polskiego ze szkoły podstawowej nr 5 przy ul. Kolejowej. Zadawała nam prace domowe, które polegały na pisaniu opowiadań. Uwielbiałem to. Wymyślanie historii sprawiało mi olbrzymia frajdę a Pani Borzęda stawiała mi za nie wysokie oceny. Dla mnie jako ucznia, który ledwo zdawał z klasy do klasy była to informacja, że chyba jednak jestem w czymś dobry. Pani Borzęda bardzo mnie chwaliła i pisała na marginesach kąśliwe komentarze, które nie tylko mnie bawiły, ale motywowały do dalszej pracy. Chciałem być w tym coraz lepszy. Kreśliłem, poprawiałem, darłem kartki, wyrzucałem do kosza i zaczynałem od nowa, aby tylko uzyskać zadowalający efekt. Myślę, że to dzięki niej zdołałem w sobie wypracować jakiś niezachwiany fundament, wewnętrzny proces samoświadomości i pewności, że to jest to w czym czuje się naprawdę dobrze i dobrze to robię. Dziś efekt tego jest taki, że o producentach, którzy do tej pory odrzucali moje scenariusze, myślę, że mają po prostu zły gust (śmiech).

Koło i moje doświadczenia z miasta były oczywiście bohaterem moich opowiadań. Tworząc historie mogłem przecież tylko bazować na moich uczuciach i obserwacjach tego, co mnie otaczało i było mi znane: miejsca, ludzie, relacje, zależności i namiętności. Tutaj w końcu było moje centrum świata, pierwsze papierosy, konflikty, bójki, pierwszy pocałunek, inicjacje w dorosłość, doświadczenia śmierci bliskich, walka o pozycję i status w towarzystwie, do którego aspirowałem. Prawdziwa kuźnia charakteru. Do tej pory kiedy bywam w Kole lubię sobie pójść na samotny spacer i przejść się w miejsca, które były dla mnie ważne lub te, gdzie z ekipą spędzaliśmy czas.

To oni są dla mnie pierwszymi widzami projektów, które tworzę mimo, że sami o tym nie wiedzą. Dowiedzą się z tej rozmowy. Już mówię, co mam na myśli. Otóż, kiedy coś piszę zawsze zastanawiam się jak to odbierze np. Paulina, Wojtek, Sławek, Damian lub inni. Czy skumają o co chodzi? Będą wiedzieli co miałem na myśli? Czy zupełnie nie i będę musiał pogodzić się z ostracyzmem? Co wtedy z moją Mamą? W końcu to małe miasto i to ona chodzi jego ulicami, spotykając tych wszystkich ludzi, którzy „patrzą mi na ręce”. Oczywiście nigdy nie było to hamulcem w działaniu, ale mimowolnie pojawiają się w mojej głowie jako pierwsi odbiorcy.

Akcja mojego pierwszego pełnometrażowego scenariusza rozgrywała się właśnie w Kole i opowiadała o chłopakach, którzy zajmują się przemytem. Kilka lat temu złożyłem ten scenariusz w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej i dostał dobre recenzje komisji oceniającej. Zwrócili uwagę na jego realizm (na czym zależało mi najbardziej), lokalne zakorzenienie, slang, dialogi i charakterystyczny dla wielkopolan sposób mówienia. Scenariusz przechodził przez kolejne etapy na drodze ku realizacji, ale finalnie, z nieznanych mi przyczyn, nie otrzymał dofinansowania. Może kiedyś do niego wrócę. Póki co leży w szufladzie.

Nie tylko Koło jest dziś dla mnie źródłem inspiracji. Myślę, że Poznań, Konin czy w ogóle region Wielkopolski ma potencjał niewykorzystany w kinematografii, który ubiega się o swoje miejsce na ekranie. Tak długo jak będę miał możliwość i przestrzeń, będę to podkreślał. W ubiegłym roku zostałem Ambasadorem Wielkopolskiej Kultury. Dzięki temu programowi stworzonemu przez Urząd Marszałkowski Województwa Wielkopolskiego miałem okazję reprezentować nasz region podczas festiwalu filmowego w Nowym Jorku i spotkań w ambasadzie z Konsulem Generalnym RP w Nowym Jorku.

W jakich produkcjach brał Pan już udział i w jakiej roli?

Na trzecim lub czwartym roku studiów zorientowałem się, że zaraz je kończę a byłem już na etapie decyzji, że chcę spróbować swoich sił w branży. Nie znałem jednak nikogo, dzięki komu mógłbym znaleźć się na filmowym planie. Przeglądając internet, natknąłem się na ogłoszenie grupy ATM, która ogłosiła konkurs na napisanie pracy jak będzie kształtował się rynek audiowizualny w drugiej połowie 2008 roku. Był to czas kryzysu gospodarczego, który dotknął wszystkie branże, również tą filmową. Postanowiłem podzielić się z nimi swoimi analizami i prognozami. Okazało się, że moja praca zwyciężyła a ja w nagrodę otrzymałem możliwość asystowania kierownikowi producji w filmie Janusza Kondratiuka pt. „Milion Dolarów” m.in. z Joanną Kulig i Jakubem Gierszałem w obsadzie. Za pracę nie otrzymałem żadnego finansowego wynagrodzenia (o czym rzecz jasna wiedziałem od początku) jedynie zakwaterowanie i wyżywienie podczas zdjęć w Trójmieście i Warszawie. Za moją pracę otrzymałem coś znacznie bardziej cennego: sieć kontaktów i know-how, które stały się moją przepustką do kolejnych produkcji. Dostałem jeszcze bonus, którego wówczas nie doceniłem. Był to czas kiedy podejmowałem już pierwsze próby pisania na ekran a mój tekst (komedia pt. „Głupia sprawa”) spodobał się reżyserowi Januszowi Kondratiukowi. Do tego stopnia, że zaprosił mnie do siebie do domu pod Warszawą gdzie wspólnie pracowaliśmy nad rozwojem tekstu, wypijając hektolitry kwasu chlebowego. Nie wiem gdzie wtedy miałem głowę, ale chyba panu Januszowi bardziej zależało na tym tekście niż mi. To była moja pierwsza lekcja z gatunku straconych szans.

Późniejsze funkcje jakie pełniłem na planie to liczne asystentury m.in „1920. Wojna i Miłość”, „Czas Honoru”, „Na sygnale”, „Baczyński” i piloty seriali, które nie trafiły na ekran.

Która Panu najbardziej utkwiła w pamięci i dlaczego?

Każda z nich odcisnęła na mnie piętno albo pozostawiła traumę. Wszystko zależy od tego na jakich ludzi się trafi. Jedne plany wspominam dobrze inne z kolei jako kompletne nieporozumienie, mobbing czy atmosferę strachu przed zwolnieniem. Pamiętam jak kiedyś dostałem polecenie z produkcji w ramach cięcia kosztów, aby kontrolować wielkość posiłków jakie otrzymuje ekipa na planie. Większa porcja miała należeć się tylko reżyserowi. Powiedziałem wtedy swoim przełożonym, że jak chcą to mogą mnie zwolnić, ale nie posunę się do tak nieludzkich działań.

Po serii podobnych doświadczeń zadałem sobie pytanie czy faktycznie chcę pracować przy filmie. Przecież to, co do tej pory kochałem stało się moim wrogiem numer jeden. Podjąłem decyzję, że się ewakuuję. Wtedy odbyłem długą rozmowę przez telefon ze wspaniałym człowiekiem Jarkiem Jakubcem, który dziś jest świetnym szefem produkcji (m.in. „Kos”, „Kolory zła. Czerwień”, „Żeby nie było śladów”). Podzieliłem się z nim swoimi rozterkami a on na koniec oznajmił, że Akson Studio szuka asystenta dla Pana Andrzeja Wajdy przy filmie „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Byłem wtedy w Kole i zastanawiałem się co zrobić. Z jednej strony podjąłem już decyzję, z drugiej zaś byłem ciekaw jak wygląda praca u boku Reżysera takiego formatu. Decyzji nie ułatwiała wiedza, że o to stanowisko starają się osoby bardziej doświadczone ode mnie, które zjadły zęby na planie. Jednak coś mnie ruszyło, wsiadłem w pociąg i przyjechałem na spotkanie. Już podczas pierwszej rozmowy zapadła decyzja, że jestem przyjęty. Dopiero po długim czasie, już na planie, dowiedziałem się co było czynnikiem decydującym. Podobno nie chciano na planie krzykaczy i malkontentów tylko osoby z wysoką kulturą osobistą, które potrafią powściągnąć emocje a kwestia doświadczenia była sprawą drugorzędną.

Praca na planie „Wałęsy” okazała się być dla mnie kamieniem milowym. Po pierwsze okazało się, że można robić w filmy w „rodzinnej atmosferze”, po drugie miałem okazję przyglądać się pracy chodzących legend kina ponieważ oprócz samego Pana Andrzeja, film tworzyli tacy ludzie jak Paweł Edelman (zdjęcia), Magdalena Dipont (scenografia), Magdalena Biedrzycka (kostiumy), Waldemar Pokromski i Tomasz Matraszek (charakteryzacja) czy Jacek Hamela (dźwięk). To ludzie, którzy pracowali już przy produkcjach nie tylko Pana Andrzeja Wajdy, ale np. Romana Polańskiego.
Ich styl i klasa są niebywałe. To jest chyba to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci ponieważ bardzo sobie cenię obie te cechy.

Po zakończeniu produkcji pozostałem jeszcze w kontakcie z Panem Andrzejem Wajdą ponieważ doradzał mi w realizacji filmu pt. „Gra”, którego scenariuszowa akcja rozgrywała się w Poznaniu. Była to historia chłopców z zamkniętego osiedla, którzy do gry w piłkę zapraszają chłopaków z ulicy. Kiedy gra nie idzie po ich myśli, wykorzystują swoje klasowe przywileje, aby zemścić się na zdolniejszych rówieśnikach spoza osiedla. Była to zabawna komunikacja, bowiem pisałem maile do osobistej asystentki Pana Andrzeja, która drukowała moje maile i przynosiła Reżyserowi. Pan Andrzej odpisywał mi ręcznie a Pani Monika Lang (asystentka) wysyłała te listy do mnie. Niestety do realizacji filmu „Gra” nie doszło ponieważ na różnych etapach zaczęły wycofywać się z niego instytucje współfinansujące projekt. Natomiast rękopisy Pana Wajdy mam zachowane do dziś. Są nie tylko pięknym wspomnieniem minionych czasów, ale cenną pamiątką i sięgam do jego wskazówek przed przystąpieniem do kolejnych realizacji. W każdym razie był to okres kiedy postanowiłem, że nie wycofuję się z branży tylko wracam do, nomen omen, gry.

Ostatni Pański film ,,Poza biurem” był zaprezentowany na Festiwalu Filmowym w Seattle. Co zainspirowało Pana do stworzenia filmu?

Po filmie „Na drodze”, który jest swego rodzaju hołdem złożonym amerykańskim thrillerom z lat 80. i 90. o autostopowiczach, chciałem sprawdzić się w innym gatunku. Do tej pory moje pomysły oscylowały wokół gatunków takich jak film gangsterski, kryminał czy thriller właśnie. Stwierdziłem, że spróbuję wejść na inny teren i rozejrzeć się czy jest tam coś dla mnie; czy się sprawdzę.

W filmie „Na drodze” postawiłem sobie zadanie: sprawdź czy potrafisz w ograniczonej przestrzeni (zamkniętego auta, w którym dzieje się akcja) utrzymać suspens i emocje widza w napięciu. W filmie „Poza biurem” postawiłem sobie zadanie: sprawdzić czy uda ci się wyważyć czarny, niemal groteskowy humor z dramatyczną sytuacją bohatera i wywołać współczucie lub żal, używając komediowych chwytów.

Czy się udało? Proszę ocenić. Film ma emisję w CANAL + , ALE KINO + i platformach VOD. Kilka tygodni temu sprzedałem film do TVP. Po wygaśnięciu licencji NC+ pojawi się na ich antenie i platformach VOD. Nie wcześniej jednak jak w kwietniu 2025 ponieważ CANAL+ wykupiło prawa na wyłączność. Lub, jeśli zbiegiem okoliczności, będzie pan w przyszłym roku w Austin, Los Angeles lub San Antonio to zapraszam na pokaz, bowiem film nadal jest w obiegu festiwalowym i w roku 2025 został zaproszony właśnie tam.

O czym opowiada ten film?

Bohaterem „Poza biurem” jest Księgowy, który samotnie spędza noc w biurowcu wielkiej korporacji. Poświęcenie karierze zawodowej i droga na szczyt, kosztowały go najwyższą cenę - utratę życia prywatnego. To nie pierwsza noc kiedy Księgowy zostaje po godzinach. Ta noc jednak różni się od pozostałych, bowiem Księgowego odwiedza nietypowy gość, którego wizyta pozwoli bohaterowi uporać się z dylematami i podjąć radykalne decyzje. Punktem wyjścia do stworzenia historii była „Opowieść Wigilijna” Dickensa, cała reszta to już wytwór wyobraźni scenarzysty i performance aktorów.

Interesujące jest to, jak rożne są reakcje publiczności na ten film. Widać to zwłaszcza podczas pokazów festiwalowych w różnych miastach. Od śmiechu po totalną ignorancję. Słyszałem lub czytałem już opinie, że film jest „świetny”, „beznadziejny”, „nudny”, „zabawny”, „nie wiem o co mu chodzi” (śmiech). Chyba nie ma czegoś pomiędzy. Opinie sytuują się na skrajnych, przeciwległych biegunach. Dla mnie to po prostu film o samotności.
Koło pojawia się w filmie zarówno w czołówce, jak i w napisach końcowych.
Jak narodził się pomysł na wplecenie elementów promocji rodzinnego miasta
w tę produkcję?

Zawsze zastanawiałem się jak uruchomić nasze lokalne zasoby, aby były widoczne na ekranie. Wspomniałem już o projekcie filmu, którego akcja miałaby się rozgrywać w naszym mieście. Wtedy, w idealnym świecie, wyobrażam sobie, że zdjęcia odbywają się w zastanych lokacjach przy udziale lokalnych firm, podwykonawców i ludzi w rolach epizodycznych. Co stoi zatem na przeszkodzie? Pieniądze. Koszt produkcji filmu w Polsce waha się od kilku do kilkunastu milionów złotych jeśli mowa o filmie współczesnym. Jeszcze więcej kiedy realizuje się kino historyczne lub choćby nawet osadzone w niedalekiej przeszłości np. lata 90. czy początek dwutysięcznych. Aby odtworzyć tamten świat trzeba liczyć się ze stworzeniem scenografii, rekwizytów, kostiumów, pojazdów etc. W przypadku filmu krótkometrażowego koszt, rzecz jasna, jest zacznie mniejszy, ale to wciąż wydatek rzędu kilkuset tysięcy złotych. Miasto nie dysponuje realnymi środkami, aby zaangażować się w produkcję a jedyny w Wielkopolsce fundusz jaki mieliśmy na ten cel (Poznań Film Commission) został rozwiązany. Nam na szczęście, w ostatniej chwili udało się na niego załapać. Produkcja filmowa to biznesplan, na który składa się skomplikowana struktura finansowania. Środki nigdy (lub bardzo, bardzo rzadko) płyną z jednego źródła. Najbardziej popularny model finansowania produkcji w Europie to procent dotacji Instytutu Filmowego (w Polsce PISF), środki inwestorów, środki koproducentów, regionalny fundusz filmowy, opcjonalnie wkład TV np. CANAL+ i udział dystrybutora. Czyli w dużym uproszczeniu każdy z kieszeni wykłada pieniądze na stół, za które powstaje film. Mityczny boss-producent w szelkach i cygarem w ustach nie istnieje. To skomplikowany proces, dlatego tak ważne i trudne zarazem jest pozyskanie partnera, który wierzy w projekt. W moim przypadku okazał się nim burmistrz Krzysztof Witkowski i Gmina Miejska Koło, do których zgłosiłem się w chwili kiedy do rozpoczęcia zdjęć zostało mało czasu, a do zamknięcia budżetu potrzebna była kwota „X”. Burmistrz i gmina objęli projekt mecenatem i w efekcie film pojawił się na ekranach, a publiczność w Polsce i za granicą może zobaczyć partnerów, którzy zaangażowali się w projekt. Cel takich funduszy regionalnych jest prosty. Jest to nie tylko świetna promocja miasta lub regionu, ale również aktywizacja lokalnych ludzi i firm, które biorą udział w produkcji, bowiem filmowcy dają im pracę i korzystają z usług a część środków i tak w postaci podatków wraca do puli miasta czy regionu. To transakcja win-win. Jeśli chodzi o lokalne podmioty są nimi Poznań Film Commission, Gmina Miejska Koło i firma Andre, której właścicielem jest Pan Robert Andre z zamiłowania fotograf (zresztą bardzo dobry). Tutaj nastąpiła świetna klamra ponieważ podczas rozmów okazało się, że Pan Andre w przeszłości uczęszczał do koła fotograficznego, do którego należał również mój Ś.P. Ojciec. Okazało się, że się znali.

Czy podczas pracy nad filmem pojawiły się jakieś szczególne wyzwania, które musiał Pan pokonać?

Oczywiście. Za każdym razem pojawiają się wyzwania lub problemy na różnych etapach produkcji czy postprodukcji i dla mnie, osoby z zamiłowaniem do perfekcjonizmu i wrodzonej skłonności do paniki każdy najmniejszy detal, który nie szedł po mojej myśli stawał się totalną katastrofą. Celowo używam czasu przeszłego ponieważ pomału uczę się, że nie na wszystko (dzięki Bogu) mam wpływ i czasem po prostu lepiej dać sprawom się po prostu dziać bez konieczności wpychania w nie swojej ręki. Nauczyłem się tego podejścia od mojego mentora i doradcy w kwestiach produkcyjnych Pana Kamila Przełęckiego (m.in. „Katyń”, „Pod wulkanem”, „Zemsta”, „Oficerowie”, „Plan B”). W kryzysowych sytuacjach przywołuję z pamięci jego słowa kiedy to dzwoniłem załamany podczas realizacji swojego pierwszego filmu. Podczas gdy ja rozemocjonowany opowiadałem, że wydarzyła się sytuacja bez wyjścia, słyszałem po drugiej stronie słuchawki spokojny głos: „Ale panie Bartku, czym pan się przejmuje? Przecież to normalne problemy produkcyjne.”

„Katastrofy” zdarzały się z różnych przyczyn: od wizji roli odgrywanej przez aktora, która kompletnie mijała się z moją własną interpretacją do spraw technicznych jak np. padnięcie oświetlenia czy agregatu na planie. Istnieje takie powiedzenie, które wszyscy znamy: „czas to pieniądz” i proszę mi wierzyć plan zdjęciowy jest akurat miejscem gdzie te słowa można sprawdzić w praktyce ponieważ każda uciekająca minuta ma swoją wartość nominalną i dokładnie da się ją oszacować. Opóźnienie równa się dodatkowe honorarium lub dodatkowa dniówka aktora, nadgodziny ekipy i podwykonawców, dodatkowe koszty wyżywienia, najmu sprzętu np. kamerowego itd. Jak już jesteśmy przy tym ostatnim a pan pyta o problemy to na przykład podczas pierwszego dnia zdjęciowego filmu „Poza biurem” okazało się, że nie mamy kamery! Jakby nie patrzeć taki przedmiot jest sporym ułatwieniem przy kręceniu filmu, więc fajnie jak jest na planie. Najlepsze jest to, że dowiedziałem się o tym na koniec dnia (!) Dlaczego? Otóż, zdjęcia realizowane były w Poznaniu a kamera wraz z obiektywami zamówione były z Warszawy. Z jakiegoś powodu transport się spóźniał, nie można było nawet ustalić czy sprzęt wyjechał z wytwórni. Kierowniczka produkcji Paulina Szymaniak, autor zdjęć Ernest Wilczyński i scenograf Piotr Zawada o wszystkim wiedzieli jednak postanowili mnie o niczym nie informować, znając moje skłonności do zamartwiania się. Chcąc uchronić mnie przed stresem, opóźniali nieznacznie przygotowanie scenografii i oświetlenia podczas gdy ja, w osobnym pokoju przeprowadzałem ostatnie próby z aktorami. A kiedy dostałem informację, że wszystko jest już gotowe, wyszliśmy z aktorami na przygotowany plan gdzie stała już porządnie uzbrojona kamera. Tacy ludzie, dbający o komfort psychiczny na planie to prawdziwy skarb.

Każdy film to tak naprawdę start up, który trzeba postawić od zera. Zaczyna się od pomysłu, zarażenia ideą ludzi i pozyskania środków finansowych z rynku. Następnie, i to chyba faktycznie jest najtrudniejszy moment, zebrania wokół projektu odpowiednich ludzi, którzy oprócz talentu mają zdolność wykonawczą, aby dowieźć powierzone zadanie do końca, przy odpowiednim budżecie i harmonogramie. Są to nie tylko aktorzy, ale i autor zdjęć z całym swoim pionem operatorskim i asystentami, kostiumografowie, charakteryzatorzy i makeup artyści czy departament dźwięku. Lubię myśleć o zawodzie reżysera jak o dyrygencie, który gromadzi orkiestrę, której każdy z członków jest dobry w grze na swoim instrumencie. Ja nie potrafię grać na żadnym instrumencie, dlatego wybranie tych najlepszych i wyznaczenie kierunku jest kluczem do sukcesu. W końcu utwór może dobrze i przyjemnie brzmieć lub nieznośnie fałszować. Zresztą proszę zwrócić uwagę, że w języku angielskim reżyser to director od słowa direction (kierunek). To osoba, która wyznacza kierunek. Cała siła tkwi w odpowiednio dobranym zespole ludzi.

Czy planuje Pan kolejne projekty filmowe związane z Kołem lub okolicami?

Tak. Jeśli chodzi o sprawy lokalne, nawiązałem współpracę ze Stowarzyszeniem Kolski Teatr Otwarty im. Czesława Freudenreicha, Gminą Miejską Koło i burmistrzem dr. Krzysztofem Witkowskim. Z początkiem przyszłego roku mamy uruchomić konkurs, którego jestem pomysłodawcą. Będzie to konkurs na opowiadanie pt. „Dzień, w którym zatrzymał się czas” a nagrodą wyjazd ośmiu osób na plan filmowy i aktywne wzięcie udziału w produkcji. Celem konkursu jest popularyzacja wśród młodych osób twórczego pisania, rozbudzenie kreatywności i aktywizacja w dziedzinie kultury mieszkańców mojego rodzinnego miasta oraz regionu. Skoro już rozmawiamy a wywiad ten trafi do czytelników z Konina to może warto rozważyć rozszerzenie zasięgu? To chyba dobry pomysł. Muszę to przedyskutować ze wspólnikami.

Wraz ze wspomnianym stowarzyszeniem w 2025 roku planujemy także zorganizować warsztaty ze scenopisarstwa i rozszerzyć ofertę spektakli. Proszę trzymać kciuki.

Jakie są Pana dalsze plany zawodowe?

Od jakichś dwóch lat na podobne pytania odpowiadam, że właśnie pracuję nad debiutem pełnometrażowym. Co zreszta jest prawdą. Ale nie mam już takiego ciśnienia, żeby realizować go już teraz, natychmiast za wszelka cenę jak miało to miejsce w przeszłości. Wie pan, kiedyś oprócz samej realizacji filmu interesował mnie cały ten dodatek w postaci blichtru dookoła, który miło łechce Ego, dlatego zależało mi na tym, aby jak najszybciej osiągnąć ten cel. Zawsze chciałem wiedzieć jakie to jest uczucie być na zagranicznym festiwalu, być w centrum zainteresowania czy przejść się czerwonym dywanem. I mimo, że teraz zabrzmi to absurdalnie, bo mam za sobą zaledwie dwa krótkie filmy, to już tego doświadczyłem. I chyba nie mam ochoty na więcej. Póki co.

Za to największą wartością dodaną do zrealizowanych filmów jest to, że po raz pierwszy (w wieku 30 lat!) byłem za granicą. To dzięki filmom mogłem mieszkać w Los Angeles, w Nowym Jorku, Seattle, Austin czy Toronto. To właśnie dzięki tym podróżom odkryłem, że ja chyba najbardziej lubię podróżować i poznawać ludzi. I odpowiadając na pytanie: Jestem na etapie gdzie bardziej postrzegam siebie jako turystę, który chodzi sobie po świecie, przyglądając się zależnościom międzyludzkim. Reżyserem raczej bywam niż nim jestem. I póki co nie ciągnie mnie na plan. Odkryłem, że nie chciałbym, aby był to mój sposób na życie czy traktować filmu jako konieczność ciągłej pracy ze względu na źródło utrzymania. Myślę, że ten przymus zrodziłby we mnie negatywne emocje.

Praca w filmie ma wiele benefitów, ale dla mnie jest bardzo frustrująca i wyczerpująca psychiczne. Zresztą w ogóle mam tak, że raz na jakiś czas muszę podjąć gdzieś pracę fizyczną, aby odpocząć od samego siebie i własnych, zapętlających się myśli. Jakiś czas temu znalazłem ogłoszenie, że firma DHL potrzebuje ludzi do pracy przy rozładunku na lotnisku. Uznałem, że to jest to! Do moich zadań należało opróżnienie kontenerów z paczek, które leciały z Lipska. Od 4 rano biegałem z tymi paczkami po magazynie z słuchawkami w uszach, słuchając muzyki, audiobooków czy ulubionych podcastów. Nikt ode mnie niczego nie chciał, ja za nic ani za nikogo nie byłem odpowiedzialny. Wykonywałem tylko zadanie od punktu A do punktu B i na koniec dnia czerpałem prostą przyjemność z dobrze wykonanego zadania. Było to niezwykle oczyszczające.

Oczywiście do filmu wrócę, ale tylko w chwili kiedy uznam, że jest to właśnie ten moment. Przy zrealizowanych projektach poznałem kilkoro ludzi, którym ufam i których numery wciąż mam zapisane. Prędzej czy później ich telefony odezwą się a na wyświetlaczach rozświetli się moja uśmiechnięta twarz. To będzie oznaczało tylko jedno.

Co Pan najbardziej lubi w swojej pracy?

Pisanie w zaciszu czterech ścian. Lubię ten moment kiedy wykreowany świat i bohaterowie zaczynają żyć "własnym życiem” i mówić „własnym głosem”. Mam wtedy wrażenie jakbym był uczestnikiem wydarzeń a moja ręka po prostu spisywała to wszystko. Poza tym na pewnym etapie bardzo się z nimi zaprzyjaźniam i lubię spędzać czas w ich towarzystwie. Nawet jeśli powierzone mi przez nich sekrety zostaną schowane do szuflady i nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Dziękuję bardzo za rozmowę!

Działalność reżysera można śledzić na jego mediach społecznościowych: Instagramie (@bartosz_nowacki) oraz Facebooku (Bartek Nowacki)."

Zdjęcie: Hanna Linkowska

Otwarcie 1,5 %