Do konińskiej prokuratury wpłynęło zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez ekipę pogotowia. Po wypadku drogowym lekarze zdecydowali o zabraniu do szpitala czterech osób. Pod opieką dalszej rodziny zostawili 2-latka. – Dlaczego? – pyta ojciec chłopca
Zderzenie forda focusa i skody superb miało miejsce na drodze w Kozarzewie, w niedzielę wielkanocną. Mieszkańcy Kazimierza Biskupiego z 2-letnim synkiem i teściową jechali odwiedzić teścia w sanatorium. Nie dojechali zbyt daleko. – To wina drugiego auta, kierowca jechał szybko, podobno pękła mu opona. To już sprawa policji – mówi teraz Karol Lutkowski. On złożył w konińskiej prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. I wcale nie chodzi o wypadek, ale o to, co zdarzyło się chwilę później.
Do Kozarzewa przyjechały wtedy dwie karetki. Z pięciorga poszkodowanych, po wstępnych badaniach, czworo pojechało do szpitala. Ekipa karetki zdecydowała, że 2-letni chłopiec może zostać pod opieką rodziny. – Zgłosiłem lekarzom, że dziecko uderzyło się w głowę, miało zresztą ślad. Już gdy dzwoniłem pod 112, pytałem co robić z synkiem, bo jest w foteliku. Powiedziano mi, żeby go nie wyjmować. Gdy przyjechało pogotowie, pani z karetki, tak jak siedział w tym foteliku, płaczący głośno, tak go osłuchała i… oddała do domu – mówi zbulwersowany ojciec chłopca.
Jak zaznacza nie była to drobna kolizja, tylko poważny wypadek. Jego zdaniem wszyscy uczestnicy zdarzenia powinni zostać zabrani, choćby na obserwację. Państwo Lutkowscy nadal się leczą, on ma problemy z pamięcią, jest obolały, żonę boli kręgosłup, teściowa, która było długo nieprzytomna, ma złamaną rękę, poszyte rany na głowie.
A co z 2-letnim Jankiem? Chłopiec trafił pod opiekę najbliższej rodziny, jednak gdy dotarł do domu, zaczął się skarżyć. Mówił, że boli go kark, głowa, wyrósł mu guz. – Gdy szwagier do mnie zadzwonił, byłem jeszcze na SOR-ze. Lekarz powiedział, by natychmiast przywieźć dziecko. Zostawiono go 3 dni w szpitalu. Okazało się, że miał złamany obojczyk. A co by się stało, gdyby dziecko w domu zemdlało? Albo jakby się nie skarżyło i zasnęło, a rano się nie obudziło? – dodaje mężczyzna. Stąd jego zawiadomienie do prokuratury.
– Sprawa została przekazana do prowadzenia Komendzie Miejskiej Policji, która przeprowadzi postępowanie w celu wyjaśnienia wszelkich okoliczności – zapewnia Małgorzata Kudła, szefowa Prokuratury Rejonowej w Koninie,.
Czy pogotowie ma sobie coś do zarzucenia? Nie. Jak wyjaśnia Robert Mazurek, przełożony do spraw medycznych w konińskim Wielkopolskim Centrum Ratownictwa Medycznego, to zespół ratownictwa medycznego wezwany na miejsce zdarzenia dokonuje oceny sytuacji. Transportuje do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego lub izby przyjęć tylko i wyłącznie osoby w stanie nagłego zagrożenia życia, do czego jest powołany. – W przypadku zgłoszenia dyspozytor wcale nie musi wysłać karetki, jeśli nie stwierdzi nagłego zagrożenia życia. Nie musi zadysponować zespołu, może tylko wskazać wzywającym sposób dalszego postępowania. Jeśli jednak zespół zostanie wysłany i dojedzie na miejsce, na bazie swoich kompetencji podejmuje decyzję czy postawia poszkodowanych na miejscu czy transportuje ich do SOR – mówi Robert Mazurek. Jak podkreśla, zarówno dyspozytor, a później i zespół ratownictwa medycznego, ma możliwość pozostawienia osoby w miejscu zdarzenia, jeśli uzna, że nie ma nagłego stanu zagrożenia życia lub zdrowia. – Ratownictwo medyczne działa w czasie rzeczywistym, jeśli są wskazania na natychmiast. Jeśli w danej chwili nie ma stanu zagrożenia życia, nikt nie zmusi zespołu do transportu. Nie jesteśmy przewoźnikiem – mówi stanowczo.